sobota, 21 września 2013

Wysilić się


KANAPKA 
Z MAKRELĄ,
KAPARAMI
I JAJKIEM





To ta pora roku, przy której się zatrzymuje na progu drzwi, wychodząc rano, wdychając powietrze. Pamiętając przez chwilę jego zapach. Chłodniejsze, zmieszane z dymem i liśćmi, tymi pierwszymi. To ta pora kiedy zza okna nie można powiedzieć czy zimno czy ciepło. No bo już nie lato i jeszcze nie jesień. Uwielbiam.

Koło dobrej kanapki nie przejdę obojętnie. Najlepsze są te sobotnie kolacyjne i te niedzielne śniadaniowe, w szlafroku, leniwe. Te wolniejsze, bardziej wysilone, przemyślane. Wyczekane czasem. 'Chodzące' za mną. Te wyszukane w szafkach - co z czym najlepiej. Te z ciekawości smaków też. Uwielbiam połączenie ryby i kaparów. Na ciepło robiłam kiedyś solę z kaparami, pycha. 

Tymczasem, u mnie - leniwie sobotnia kanapka na kolację. 




SKŁADNIKI

W związku z tym, że wielkość (i ilość) kanapek może być różna, nie będę podawać dokładnych ilości poszczególnych składników.

wybrane pieczywo (u mnie Pumpernikiel)
wędzona makrela
jajka (przynajmniej po jednym na każdą kanapkę)
kapary (mały słoiczek wystarczy na kilka kanapek)
natka pietruszki 
masło
sól
świeżo zmielony pieprz (najlepiej sporo, ale to według uznania)


PRZYGOTOWANIE

Kromkę smarujemy masłem, układamy na niej cząstki wędzonej makreli. 
Gotujemy jajko w koszulce - rozbijamy jajko do miseczki i przekładamy je bardzo powoli i delikatnie na gotujący się na wolnym ogniu wrzątek, wyjmujemy łyżką cedzakową po około 2-3 minutach. Najlepiej jest obserwować gotujące się jajko i sprawdzać - wyciągać łyżką cedzakową i dotykać palcem - jeśli białko jest sprężyste i dobrze 'zamknęło' żółtko, to znaczy, że jajko jest gotowe. Ugotowane jajko wyjmujemy łyżką cedzakową i odsączone kładziemy na kanapkę. Posypujemy kaparami, poszatkowaną natką pietruszki, doprawiamy solą i pieprzem. 






WSPOMNIANA SOLA:


piątek, 20 września 2013

Cereal


ZJEŚĆ ROBAKA 
CZYLI TRZECI NUMER MAGAZYNU CEREAL



Okładka magazynu CEREAL, numer 3, 2013

Nie wiedziałam, że TAK można. To znaczy nie wiedziałam, że się da, dzisiaj. W tych czasach (jakby to czasów było kilka). Przecież w każdej gazecie, magazynie, przepraszam, jest tak, że jak się uruchamia pierwszą stronę, to nagle człowiek znajduje się na Times Square*, w dżungli reklam, różnych, na różnym poziomie, kiedy tutaj człowiek na poważnie chce poczytać i popatrzeć na jedzenie. 

A tymczasem, można. Nawet strony przewracają się wolniej. Nie ma pośpiechu mijania reklam, co przez przypadek może spowodować pominięcie czegoś ważnego. Jest skupienie i podróż. W miejsca i jedzenie. Można się zapomnieć. Coś pomiędzy magazynem, a książką. Tylko cztery razy w roku, bezpieczna dawka, mogłabym dodać. I nie mogę doczekać się następnej.

Cereal. Do niego taki niespodziewanie dłuższy wstęp mi się wykroił. Może dlatego, że mnie powalił. Tym czego mi właśnie potrzeba - prostoty, czegoś akurat i nigdy za dużo. 
O pasjach. Podróżach i jedzeniu. O tym jak te dwa się spotykają, przenikają. Dzięki ludziom z różnych zakątków. Dzielących się, dokładającyh się do tego wieloosobowego mówienia o pięknych miejscach i pięknych smakach.

POPCORN Z MRÓWKAMI CZYLI ZJEŚĆ ROBAKA


Magazyn Cereal, nr 3, 2013, art. Psychology of disgust, str. 56

Trzeci numer jest o tym, co względnie rzadko się je. O jadalnych kwiatach, między innymi. I przyznam tutaj, że ja nigdy nie miałam okazji spróbować, to jeszcze przede mną. Z ciekawości na pewno się skuszę. No i kwiaty do tego ładne są. Nie jestem pewna czy wystarczy mi ciekawości na spróbowanie robaka. Tym kusi seria artykułów (i przepięknych zdjęć!) o insektach, o przezwyciężaniu psychicznej bariery, o tym jak jedzenie - robaków - mogłoby być odpowiedzią na problemy żywieniowe świata. I o tym co siedzi głęboko w nas, że nie jest to tylko kwestia smaku (lub jego braku), ale wielu innych aspektów - tekstury, odgłosów jedzenia, estetyki. I tradycji i granic, w których zostaliśmy wychowani.

Po przejrzeniu tego numeru pomyślałam - i co ja teraz z tego ugotuję?

Tymczasem można jeszcze wybrać się w podróż, na plaże do Santa Barbary. I na Islandię - w różnych kontekstach. Takie podróże to - właśnie ja - lubię.

Cereal polecam z całego serca. Lada chwila będzie kolejny numer.



* Ewentualnie stoi przed olsztyńskim 'Okrąglakiem', choć wstyd straszny obywdwa obok siebie ustawiać. 

środa, 11 września 2013

Z figą idę


RUKOLA Z MOZZARELLĄ I FIGAMI






Wiem, że coś by mnie bardzo omijało gdybym nie lubiła owoców w wytrawnych kombinacjach. Czy można coś poradzić na to, że się czegoś nie lubi? Jestem za próbowaniem. Koniecznie. Od najmłodszych lat. Nawet tych zakazanych jeszcze smaków. Z ciekawości. Nawet bardziej swojej, żeby zobaczyć reakcję, być świadkiem czyjegoś odkrycia, na tak lub na nie. Jednego nie znoszę - nie próbowania. Za nie lubieniem też nie przepadam. Za wydziubywaniem jakiegoś składnika i odkładaniem go na brzeg talerza. Ale tak nie lubisz, że aż nie zjesz? Ale nawet ze mną nie zjesz? Bo to robi bardzo dużą różnicę w tych bardzo cienkich granicach. 

Mogłabym wtedy nawet wyjść by wzruszyć ramionami... 

Kiedyś słyszałam jak ktoś tłumaczył dziecku, że trzeba coś spróbować siedem razy, bo wtedy na pewno się wie czy się czegoś na pewno nie lubi. Siedem? Sporo. Ale byłby to może sposób na polubienie czegoś, na zapomnienie pierwszego, drugiego i trzeciego razu. Bo czasem po prostu kontekst nie ten, spotkanie dwóch składników w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Może trzeba próbować pojedynczo, a potem z czymś. Może trzeba zamknąć oczy. Może.

Jedno wiem na pewno. Nie można pozwolić by coś dobrego nas omijało...


SKŁADNIKI:
(dla 2 osób)

2 garście rukoli
1 kulka mozzarelli (ok. 150 g, po odsączeniu)
2 figi
kilka listków bazylii
kilka listków mięty
3 łyżki płynnego miodu
3 łyżki octu balsamicznego
3 łyżki oliwy z oliwek
sól
pieprz


PRZYGOTOWANIE:

Umytą i osuszoną rukolę rozkładamy na dwóch talerzach, a na niej porwaną mozzarellę i figi pokrojone w cząstki (ćwiartki, a te jeszcze na pół). Polewamy po równo -  miodem, octem balsamicznym i oliwą z oliwek (nie łączymy wcześniej tych składników, nie robimy sosu). Dodajemy listki mięty i bazylii, dprawiamy solą i pieprzem.

Można serwować z dowolnym pieczywem. U mnie - ciabata. 

Przepis z Waitrose Kitchen, wrzesień 2013, z drobnymi modyfikacjami.

poniedziałek, 9 września 2013

Wraca się


COOCHNIA W NOWEJ SUKIENCE




Mam wrażenie, że moje życie zatacza koła. Ciągle odkrywam coś nowego, chcę coś zmieniać, nie stać w miejscu. Zawód, mieszkanie, kraj, kubki białe na kubki kolorowe, ubrania na więcej w paski i więcej niebieskich, Coochnię z czarnej na białą... I to moje ZMIENIAĆ staje się często - wracać do, być tam znów, robić to, co kiedyś. Tylko trochę inaczej, madrzej (?) - chciałabym! Te koła zataczane jakby się na siebie nakładają, przecinają, jakbym zagarniała coś jeszcze z poprzedniego i jednocześnie zaczynała następne. 

Tak czy inaczej, chciałabym zacząć nowy rozdział w mojej Coochni. Dla siebie, dla tych, którzy o nią pytają, piszą dobre słowo, czekają. Po to, by uczyć się nowych rzeczy, odkrywac smaki i wracać do nich. Po to by poznawać ludzi, którzy tak jak ja - uwielbiają jedzenie. 

M I E J S C A
Chciałabym więcej podróżować. Choć nie wiem jak to zrealizuję, bo jestem osobą ekstremalnie domolubną. Już kiedyś pisałam, że z podróży najbardziej lubię powroty do domu...

F O T O G R A F I A 
Chciałabym nauczyć się fotografii. Zrozumieć ją. Odkrywać jeszcze bardziej. Czytać światło. Bawić się nim, dogadywać się. Do tej pory w fotografowaniu towarzyszyła mi wielka niecierpliwość, niedoczekanie. No właśnie, bardziej niż fotografii muszę nauczyć się cierpliwości. Ciekawe czego nauczę się szybciej...

L U D Z I E 
Chciałabym jeszcze raz poznać ludzi, których znam. Tylko inaczej, przez coś, co niby jest oczywiste i zawsze to dzielimy, ale gdzieś po drodze uciekają szczegóły. Jedzenie. Chciałabym ich pytać, zapisać to, przeczytać za jakiś czas. Ciekawe jak się zmienią.

I wszystko to chciałabym podpisać tym, co jest dla mnie bardzo, bardzo ważne - jedzeniem. I chciałabym wrócić do dzielenia się nim. Do pisania o nim. Mam nadzieję, że tym razem na dłużej. 

I, ważne, chciałabym podziękować 200% za pomoc w zmianach w mojej COOCHNI, za nową... sukienkę ;)


poniedziałek, 1 lipca 2013

Bez obrazu (y)

Tylko w chwilowo nieciekawym życiu można przestać pisać. Monotonnym, takim jeszcze nie na długo, w którym rzeczy nie mają jeszcze swoich stałych miejsc. Niektóre nawet jeszcze nie zostały rozpakowane. Inne nawet nie zabrane i zadziwia jak można się nie móc doczekać rzeczy. W takim, w którym jest jeszcze zabronione zbieranie nowych, bo przecież jeszcze nie wiadomo gdzie będą.
Czuję, że muszę zrobić nie jeden, ale kilka kroków w tył. Po śladach? Nie wiem czy warto. Może tylko zyskuje się na perspektywie, patrzeniu z odległości. Ale po nic krótkowidzowi patrzenie z odległości. Krótkowidz się zaraz irytuje i wie, że nie nigdy nie będzie miał odpowiednio mocnych okularów.


Trzeba się uspokoić. Przestać biegać w głowie, usiąść w głowie. Pojechać gdzieś. Znaleźć miejsce. Poukładać. Co ważne (albo się tylko takie wydaje), a co mniej. Najlepiej mi tam gdzie mnie nie ma. I najlepsze do robienia jest to, czego akurat nie robię. I tu, ja, jeszcze w lutym. Z tymi samymi sobie obietnicami co dziś w lipcu. Tylko otoczenie obietnic się zmieniło. I też trochę przez to nie mogę ich spełnić. Tylko w chwilowo nieciekawym życiu można przestać pisać. 


niedziela, 10 lutego 2013

Cały ze srebra


ŚLEDZIE W OCTOWEJ ZALEWIE




Kiedyś na zajęciach, na których głównym tematem był kolor padło pytanie - dlaczego niebieski nie powinien być dominującym kolorem we wnętrzu restauracyjnym? Spróbujcie znaleźć coś niebieskiego do jedzenia..., naturalnie niebieskiego. Pomyślałam wtedy o serze pleśniowym, co prawda w małym stopniu niebieski, ale czasem trochę jest. A tak poza tym, to chyba rzeczywiście nic. Dlatego. Właśnie dlatego. Niebieski jest dobry na relaks, wyciszenie. Do jedzenia potrzeba kolorów natury.
Rzeczywiście czasem trudno znaleźć jakiś szczególny kolor w jedzeniu. Tak do niedawna myślałam o...  srebrnym.


Proporcja wody do octu sprawia, że śledzie są dość kwaśne, można zmniejszyć ilość octu na rzecz wody. Czas moczenia śledzi można oczywiście dopasować do swoich upodobań smakowych, ja osobiście lubię kiedy śledzie są bardziej słone. 



SKŁADNIKI:

6 płatów śledziowych
2 średnie cebule
kilka ziaren ziela angielskiego
3 liście laurowe
łyżeczka ziaren pieprzu (może być różnokolorowy)
szczypta suszonej papryczki chilli (w płatkach)
200 ml wody
200 ml octu 


PRZYGOTOWANIE:

Śledzie moczymy, aby pozbawić je bardzo słonego smaku. 
Potrzebny będzie większy słoik lub średniej wielkości miska, którą można przykryć talerzem.

Cebulę obieramy i kroimy na plasterki, przekładamy do miseczki, odstawiamy. 

W garnku mieszamy ocet z wodą, dodajemy ziarna ziela angielskiego, liście laurowe, chilli i pieprz, zagotowujemy, wrzucamy cebulę i odstawiamy do przestygnięcia. Odcedzamy - zachowując wodę z octem i cebulę z przyprawami.
Śledzie kroimy na kawałki (mniej więcej takie jak na zdjęciu) i układamy w słoiku warstwami na przemian z cebulą i przyprawami. Na koniec wlewamy zalewę, aby przykryła wszystko, zakręcamy słoik i wstawiamy na dwa, trzy dni do lodówki. 

Ja uwielbiam to danie z pieczywem posmarowanym masłem. Polecam.



JAK RYBA W OCCIE




środa, 2 stycznia 2013

Mosty

PIEROGI PIECZONE. DROŻDŻOWE. MAŚLANE.



mosty, po których ciągle do siebie chodzimy. Które kochamy. Powtarzamy i chcemy, aby inni dla nas powtarzali. Mama buduje most domowymi obiadami, które z miłością gotuje co niedziela, a my z miłością się nimi objadamy. M. buduje most kiedy mówi, że mu smakuje to, co ugotowałam. Czasem muszę się upomnieć o ten most, ale i tak w końcu zostaje zbudowany. Albo wtedy gdy zapyta kiedy ugotuję coś, czego dawno nie było. To mocny most wtedy jest. Babcia zbudowała most z pierogów smażonych, drożdżowych, naszych wigilijnych, za którymi każdy z nas bardzo tęskni. Takie mosty są najtrudniejsze do nie przejścia. 




Przepis pochodzi z książki pt. Kuchnia Polska - Potrawy Regionalne Hanny Szymanderskiej. Został jednak przeze mnie nieco zmodyfikowany.

Nie podaję też przepisu na farsz, bo ten w zasadzie może być dowolny. Ja najczęściej robię je z farszem pieczarkowo grzybowym.


SKŁADNIKI:

800g mąki
150g masła
4 jajka + 1 do smarowania
250g mleka
110 g cukru
10g soli
50g drożdży


PRZYGOTOWANIE:

Masło topimy, odstawiamy do przestygnięcia.
Drożdże ucieramy z łyżeczką cukru, mieszamy z letnim mlekiem odstawiamy aż drożdże ruszą (wytworzy się piana i ogólnie zwiększy się objętość  - ok. 10-15 minut).
Mąkę przesiewamy, wsypujemy do miski, mieszamy z cukrem, solą, dodajemy rozczyn drożdżowy, 4 jajka,  stopniowo dodajemy roztopione masło i  wyrabiamy ciasto aż będzie gładkie i lśniące, odstawiamy do wyrośnięcia.
Ciasto dzielimy na co najmniej dwie części, wałkujemy do grubości około pół cm i wykrawamy szklanką placki na pierogi. Wypełniamy dowolnym farszem i zalepiamy.
Układamy na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia i smarujemy pierożki rozkłóconym jajkiem. Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do temperatury 200 stopni, pieczemy około 15 minut (aż lekko zbrązowieją).



TEŻ PIEROGI: